sie
09
2010
5

Tekken the Movie – idealny przepis na (s)hit?

Tekken the Movie coverTekken the Movie – przepis na gniota i próba odpowiedzi na pytanie: dlaczego zrobienie dobrego filmu na podstawie bijatyki jest sztuką.

Oczekiwana od lat adaptacja filmowa jednej z najlepszych bijatyk w historii gier komputerowych doczekała się wyjścia na światło dzienne. Już pierwsze zapowiedzi, ujawniona obsada czy zdjęcia z planu sugerowały co najmniej poziom DoA. Co do tego nikt nie miał większych wątpliwości i faktycznie – Tekken the Movie jest na chwilę obecną jednym z najgorszych filmów w historii na podstawie gier video, stając w tym samym szeregu co wymieniony wyżej nieszczęśnik.


Get ready for the next battle

Mógłbym w tym momencie skończyć, gdyby nie konieczność wynikająca z zamiłowania do gier spod znaku Tekken. Warto się tu zastanowić co sprawia, że gatunek bijatyk jest tak trudny do przeniesienia na szklany ekran. Jak to jest, że do tej pory tylko pierwsza część filmu Mortal Kombat uznawana jest za kultowy wzór do naśladowania. Powodów jest tu przynajmniej kilka, co też postaram się wypunktować poniżej, jednak zanim zacznę chciałbym ostrzec, że wskazane jest tu uprzednie oglądnięcie omawianego tytułu.


Jin vs. CPU

Jednym z głównych czynników decydujących o jakości filmu na podstawie gry, jest masa nawiązań, smaczków i ukrytych przesłanek, stanowiących ukłon w stronę fanów. Czy jednak aby na pewno jest to wystarczający element? Przypomnijmy sobie jak sprawa wyglądała w Mortal Kombat i porównajmy kilka motywów do Tekken the Movie. Na pierwszy plan wysuwają się zawodnicy, którzy w obu przypadkach zostali dość wiernie odwzorowani – charakteryzacja bez zarzutów… no ale zaraz – czemu Steve i Kaz mają krótkie włosy? No jak tak można? Kurde, faktycznie, przecież od Tekken 5 jest Kustomizacja więc równie dobrze Kaz mógł mieć czerwone włosy. Mógł, ale dostał bródkę i toporki… także póki co wszystko ma swój sens. Przejdźmy jednak dalej – rozmieszczenie akcji właściwej. W przypadku MK akcja dzieje się na wyspie na której toczy się turniej. Tekken z kolei jest nazwą korporacji, sprawującej władzę w Stanach, organizując cykliczny turniej o rangę Króla Żelaznej Pięści (czytaj: szefa tytułowej korporacji) – a zatem i tutaj akcja została ograniczona do głównej miejscówki jaką jest ring, co jest naturalne biorąc pod uwagę ekranizacje bijatyki. Idąc tym tropem, pokuszono się – wzorem growych odpowiedników – o różnorodność aren (w przypadku Tekkena znów próbowano nas trochę oszukać, jednak to wystarczyło, aby sprawić wrażenie różnorodności wizualnej). Na razie mamy względny remis, a i odpowiadając na powyższe pytanie jasno wynika, że nawiązania i smaczki stanowią tylko marginalną część sukcesu. A przecież to MK okazał się filmem kultowym, zaś najnowszy Tekken jest uznawany za pomyłkę. Problem zatem tkwi w innym miejscu.


Ninjas wprawdzie nie znika ale ma swoje Oscarowe 5 minut

Każdy kto gra w bijatyki wie, że fabuła stanowi marginalną rolę, będąc raczej pretekstem do wzajemnego obijania mordy. Czy faktycznie jest to prawdą? W przypadku samej gry można się zgodzić, ale już nie do końca, gdy mówimy o filmie na podstawie naszej ulubionej bijatyki. Bo przecież co można zrobić ze scenariuszem na podstawie cząstkowych informacji zawartych w kilku zdaniach pomiędzy ukończonym Arcade czy innym Scenario Campaign? Na przykładzie Tekkena widać jednak, że można całkiem sporo, dzięki czemu przed widzem rozpościera się cała gama bzdur pozbawionych sensownych nawiązań. Ale to nie wszystko. Bo jeśli gra nie posiada fabuły umożliwiającej poważne potraktowanie, a przy tym gnębią ją ludzie pozbawieni choćby minimalnej wiedzy, to czemu mamy spodziewać się dobrego kina? Najbardziej rażącym przykładem jest przedstawienie walk. Owszem, mogą się nawet niektórym spodobać. Są dynamiczne (choć zdecydowanie za krótkie mimo, iż w MK też wcale nie trwały dłużej), ale brakuje w nich tego charakterystycznego feelingu, że mamy do czynienia z Tekkenem na żywo. Nie zachęca do tego Christie (poza wyglądem i spodniami), która nie zna Capoeiry, Steve będący wyłącznie „trenerem”, którego rola sprowadza się do wspominek o latach świetności bądź walenia z guna w trakcie ucieczki. A co z Anną? Pojawia się w kilku scenach, zaś jedyna „konkretna” sprowadza się do sprzedaży ciała Kaziowi. Idąc dalej – kto to jest Kara? Jaki jest sens jej roli, poza jedną sceną łóżkową, która nawet małolatów nie zajara, gdyż zostaje przerwana – jak widać nawet scen erotycznych nie potrafili dobrze zrealizować. Popatrzmy jeszcze na samą walkę – na palcach jednej ręki policzyć można charakterystyczne ciosy wyjęte z gry, a mimo to i tak ich wartość jest marginalna i gubi się w ferworze starć (MK sytuację miał nieco uproszczoną dzięki Fatality). Odpowiadając zatem na pytanie z początku akapitu można śmiało odrzec, że fabuła w grze będącej bijatyką jest istotna wyłącznie wtedy, kiedy ktoś decyduje się na ekranizację. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku DoA – brak poważniejszych odnośników fabularnych i koncentracja na jednym miejscu w połączeniu z bezmyślnością walk doprowadziły do skraju nędzy.


Jin i Christie tworzą dobraną parę … od Tekken 4

Wróćmy jeszcze do kwestii umiejscowienia akcji. Mortal Kombat mimo, iż skupiał się wokół jednej wyspy, to jednak fabuła toczyła się płynnie. Postaci przemieszczały się po rozmaitych lokacjach, każda z nich miała jakąś konkretną rolę (choćby marginalną) do spełnienia, zaś dialogi pomiędzy bohaterami zaciskały pewną więź, tworząc z nich pod koniec zgraną paczkę – oczywiście nie było to w żadnym stopniu ambitne kino, jednak jak na sielankowy film akcji spełniał się w swojej roli znakomicie i właściwie był skierowany do każdego miłośnika lekkostrawnych mordoklepek. Do tego naprawdę sugestywnie oddano wyspę, którą wielu graczy dokładnie tak kojarzyło sobie w trakcie szarpania w erze 16 bitów, co wynikało w dużej mierze z ograniczeń sprzętowych i kreowania sobie rzeczywistego świata okiem „dziecięcej” wyobraźni. Co nam z kolei daje Tekken? Od razu widać, że twórcy nie mogli się zdecydować nad sposobem poprowadzenia akcji. Mamy bowiem w początkowej fazie nakreślony zdegenerowany świat podzielony na kilka korporacji. Za chwilę akcja przenosi się już wyłącznie do Stanów, gdzie rządzi Tekken wraz z prywatną armią, by po kolejnych minutach seansu zamknąć się w miejscu toczenia walk o tytuł Króla Żelaznej Pięści.


Eddy kończy się szybciej niż w Arcade na Very Easy

Zamysł był dobry, ale szczątkowe potraktowanie klimatu i aury otaczającego świata zniszczyła przynajmniej 3/4 klimatu filmu. Widz przedzierając się przez kolejne minuty seansu staje się coraz bardziej ograniczony, przez co już po 20 minutach filmu może właściwie skoncentrować się wyłącznie na samych walkach. Oczywiście pomiędzy nimi są przerywniki, ale czy muszę pisać jak głupio wyszły? Jakaś dyskoteka na której udało się chociaż pokazać fajne spodnie o których marzy każdy dzieciak na swojej pierwszej lasce, bzdura z zamknięciem wszystkich uczestników przez Kaza, tragiczne przedstawienie postaci przed rozpoczęciem turnieju z czego połowa wygłasza góra jedną kwestię przez cały seans… Dodajmy do tego jeszcze dialogi na poziomie filmów XXX (-„Nie powinnam”, – „Powinnaś”), czy grę aktorską (wkurzony po śmierci matki Jin z mimiką jakby go kumpel pokonał w Tekkena na Xboxie, albo „Jedyna Prawda Ravena” – „Jin jesteś naszą jedyną nadzieją”, a dostaniemy odpowiedź na pytanie jak nie robić filmów na podstawie bijatyk. Aaa no i jeszcze kultowy tekst pokazujący dobitnie znajomość na poziomie intra, powodujący przy tym swędzenie moszny połączonej z niekontrolowanym wydalaniem moczu – „Hejihaczi Miszima Iz Ded!”… przecież gdyby to leciało u nas w kinie, to od masowego puszczenia zwieraczy pozamykano by sale na co najmniej kilka dni.


Z cyklu ukryte smaczki: Ostatni po prawej to główny boss w Tekken 7

Jednak najsmutniejsze w tym filmie jest to, że najzwyczajniej w świecie mnie … zawiódł. Zawiódł nie przez to, że jest słaby, ani nawet dlatego, że jest tragicznie słaby, bo tego właśnie po nim oczekiwałem. Miałem jednak nadzieję, że choć w minimalnym stopniu dostarczy mi beki rodem z DoA parodiując poprzez swoją nieudolność najlepsze smaczki skierowane do fanów. Jestem przekonany, że obraz zyskałby na tym znacznie, jednak nawet przez moment nie pojawił mi się uśmiech po usłyszeniu choćby jednej kwestii. Całość po prostu mnie wyciszyła gnębiąc żenującą wizją, która z kolejną minutą popychała mnie do popełnienia tego tekstu. No bo jeśli mówimy o filmie klasy hmm E? Z nieistniejącą fabułą, „śmiesznymi” nawiązaniami, czy nawet nieudolnym zwróceniem płci męskiej na seks i cycki, to pozostaje już tylko odpalenie Survivalu w dowolnym Tekkenie i nabicie 1000 winsów – większa z tego frajda, lepiej wykorzystany czas, a i fabuła wydaje się przynajmniej na podobnym poziomie.


Kustomizacja w pełnej krasie

Myślisz że przesadzam, bo jestem graczem który z Tekkenem spędził trochę czasu i zapewne jest w tym trochę racji. Inna sprawa, że zdążyłem już tym „dziełem” pozarażać ludzi którzy gier nie lubią, za to nie pogardzą przynajmniej dobrym kinem akcji. Teraz wystarczy tylko odjąć nawiązania, by powrócić do omawianych aspektów: fabuła, która nie trzyma się kupy, dialogi za 3,60, ograniczenie widza toczącym się miejscem akcji, że nie wspomnę o zakończeniu … ten film jest stworzony wyłącznie dla fanów serii. Pozostała reszta jest zaś w stanie pojechać po nim bardziej sugestywnie (siarczyste „o so kur@# chodzi” powiedziało mi dużo w temacie). I znów powróćmy do Mortala, którego akcja została tak poprowadzona, aby bawić zarówno graczy, jak i sympatyków lekkostrawnego kina, bo chyba nikt nie zaprzeczy, że ten film musi podobać się wyłącznie graczom.


Jin i Kara – najistotniejsza postać w filmie

Na koniec kilka drobnych uwag, które mogą oszczędzić czas na ewentualne wątpliwości. Tekst ten nie powstał w celu odkrycia ameryki pod jakimkolwiek względem. Tekken jest filmem ewidentnie gorszym od Mortala i o tym wie każdy, kto ma je za sobą. Celem było tutaj bardziej nakreślenie faktycznych składowych sukcesu filmu na podstawie bijatyk (choć równie dobrze mógłbym tu podać za przykład filmowe Prince of Persia i Silent Hill, gdyż w dużej mierze ich sukces opiera się na podobnych fundamentach co MK). Często słyszę, (również w tym przypadku) że dany film jest zły, bo było za mało nawiązań, a jednak problem jest tu znacznie bardziej złożony. Po pierwsze, potrzeba pasjonatów i jednocześnie znawców tematu, po drugie zaś podstawy gwarantującej dobry scenariusz, a tego w Tekkenie nigdy nie było i to właśnie jest jedną z głównych odpowiedzi na pytanie: czemu każdy spodziewał się gniota? Mam nadzieję, że rozjaśniło to niektórym choć odrobinę rzeczywisty powód, dla którego tak ciężko stworzyć dobry film na podstawie naszych ulubionych gier. Oczywiście tekst ten można wzbogacić również o inne wątki, ale uznałem że powyższe najpełniej przedstawiają obraz tlący się w mojej głowie od ukończenia seansu.


Siostry Williams w akcji