kwi
12
2015
1

„Walka o wszystko” – opowiadanie w uniwersum Tekkena

Walka o wszystko

Spis treści

  1. Prolog
  2. Rozdział 1

Kolejne rozdziały wkrótce.

Walka o wszystko

Plotka o tym, że wakacyjny turniej osiedlowych walk miał odwiedzić jeden z uczestników Żelaznej Pięści rozeszła się z prędkością błyskawicy. Ja szczerze wątpiłam w to, że tak znamienite osobistości świata spotru interesowały się młodzieżowymi przepychankami, lecz mimo to wraz z przyjaciółmi zastanawiałam się nad tym, kim może być tajemniczy gość.
Jako, że nasze „małe mistrzostwa” nie do końca były legalne (w końcu za bójki nie raz zostawaliśmy upominani przez policję), to osobiście stawiałam na Bryana Fury, Paula Phoenix’a i Kazuyę Mishimę. Ci trzej byli najagresywniejsi i najmniej przejmowali się opinią publiczną. Cyborg, znany był wymiarowi sprawiedliwości, a na swoim koncie miał sporą listę wybryków. Blondwłosy znawca judo klikukrotnie został przyłapany na jeździe po alkoholu, czy bijatykach pod nocnymi klubami. Co do tego ostatniego, to w duchu prosiłam Boga (choć moja wiara w niego była znikoma), by to właśnie Japończyk odwiedził Nowy Jork.
Syn Heihachiego; zimny jak lód, niesamowicie przystojny, a przede wszystkim doskonale wyszkolony karateka był od lat moim wzorem. Marzyłam, by idol, którego podziwiam od lat spojrzał na moją technikę, styl, dał jakieś rady. Mishima jednak był Królem Turnieju, więc szansa na zobaczenie go poza tv była marna. Okrągłe dwanaście miesięcy pracował wraz z ojcem i seniorem rodu na to, co reszta świata widziała na szklanym ekranie jedynie przez tydzień – w końcu był spadkobiercą całego imperium. Jako najmłodszy członek klanu miał w przyszłości przejąć całą Korporację Zaibatsu, której jak do tej pory był jedynie udziałowcem.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień; za kilka godzin miało okazać się czy krążące pogłoski okażą się prawdą, a przede wszystkim kto przez najbliższe kilka miesięcy będzie miał niepisane prawo przebywać w tej części Brooklynu. Oto bowiem biliśmy się co jakiś czas; osoba, która wygrywała rządziła, a jej słowo wśród znajomych było więcej niż święte. Dzięki temu nikt nie wchodził sobie w drogę i nie dochodziło do awantur czy napadów. Grupa okolicznych wyrostków dbała o porządek lepiej niż państwowe służby.

Wstałam wcześniej niż zwykle, słońce dopiero wyjawiało się zza chmur.
W niebieskiej pidżamie i pluszowych kapciach podeszłam do okna, otworzyłam je i wypełniłam płuca przepełnionym spalinami powietrzem. Lekkiemu rześkiemu wiatrowi pozwoliłam się pogłaskać po policzku, co rozbudziło mnie na dobre. Przez kilka minut stałam jak zaczarowana i po prostu patrzyłam w dal – jedno z najsłynniejszych miast świata już żyło na pełnych obrotach. Kochałam widok żółtych taksówek, spieszących zabieganych ludzi i majaczącego się w oddali Mostu Brooklińskiego.
Mimo, że z rodzicami nigdy nie miałam dobrych stosunków, to za jedną rzecz byłam im niesamowicie wdzięczna, a mianowicie za mieszkanie, które sprezentowali mi na siedemnaste urodziny. Dzielnica parszywa, ciasny pokój, łazienka jedynie z prysznicem, ale ważne, że te cztery ściany były moje. Mieszkałam w nich sama, a państwo Diley (ja posługiwałam się panieńskim nazwiskiem matki by nie być z nimi kojarzona) co miesiąc uiszczali stosowne opłaty. Samotne mieszkanie w zamian za niepokazywanie się w ich luksusowym i ułożonym świecie to najlepszy „interes” w moim dziewiętnastoletnim życiu.
Choć zwykle nie przywiązywałam wagi do wyglądu, tego dnia poświęciłam mu więcej czasu. Przeczesałam dokładnie moje długie czarne włosy, nałożyłam na powieki brązowy cień i ubrałam specjalnie wyselekcjonowane na tą okazję ubrania.
Wychodząc z domu miałam na sobie ciemne obcisłe spodnie od dresu i czerwony podkoszulek na ramiączkach, który odsłaniał błyszczącą w moim pępku srebrną kuleczkę. Na to niedbale narzucona była bluza z kapturem w tym samym kolorze co spodnie.

Nie miałam do przejścia długiej drogi. Za osiedlem, które zamieszkiwałam znajdowała się wąska uliczka prowadząca wprost na dzisiejszą ”arenę” będąca dla całej reszty miasta zwyczajnym, otoczonym zewsząd betonowy placykiem. To tam każdego dnia razem z grupą znajomych trenowaliśmy ciosy, czy po prostu wspólnie ćwiczyliśmy, by nie wyglądać jak większość amerykańskiego społeczeństwa.
Od dobrych kilku lat pasjonowałam się taką formą aktywności fizycznej i każdą wolną chwilę spędzałam na placyku zaniedbując tym samym szkolne obowiązki jednocześnie niemiłosiernie denerwując rodziców. Nie było to może zbyt mądre, ale wykształcenie nie było dla mnie ważne, liczyły się jedynie walki, którymi miałam w przyszłości zarabiać na życie. Odkąd pierwszy raz natknęłam się w Sieci na Tekkena (czyli inaczej mówiąc Turniej Żelaznej Pięści) stał się on moim największym marzeniem. Pragnęłam zostać Królową.

Na miejscu byli już wszyscy, cała gromada, która przez najbliższe kilka miesięcy chciała mieć jakiekolwiek znaczenie w tej części miasta. Przez poprzednie pięć 'sezonów’, to ja byłam mistrzynią, więc zależało mi, by tytuł zatrzymać. Byli wszyscy z wyjątkiem tajemniczego gościa, który wedle plotek miał się pojawić.
Po ustaleniu standardowych reguł typu zakaz używania broni i tym podobnych usiadłam na jeszcze chłodnym betonie. Zaczęłam się rozciągać i oczywiście obserwować przeciwników. Żadnego z nich nie ignorowałam, każdy potrafił nieźle przyłożyć, lecz nie czułam specjalnego lęku. Swoje style znaliśmy niemal na wylot, a wygrana tutaj była jedynie kwestią treningu i zwyczajnego szczęścia.
Usłyszałam charakterystyczny dla motocykli warkot, przez głowę momentalnie przemknęło mi, że pojawienie się osobistości ze światowej areny wcale nie było pogłoską. Ten środek transportu preferowało jedynie kilku z nich; Jin Kazama, jego przyjaciel Hwoarang i mój idol. Nie miałam zbyt wiele czasu na przemyślenia, bo machina zatrzymała się tuż przy wejściu na nasz teren. Serce podchodziło mi do gardła z emocji patrząc na absolutnie cudowne Kawasaki Ninja. Gdy wpatrywałam się w tę śmiercionośną bestię zsiadł z niej mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce i granatowych spodniach. Tak ubierali się jedynie Kaz i Jin. Po zdjęciu przez przybysza granatowego kasku oczy zabłysły mi jak dziecku, które otrzymało wymarzony prezent – wizyta uczestnika Tekkena nie okazała się wymysłem. Honorowym gościem przyglądającym się naszym amatorskim bójkom okazał się mój idol. Kazuya Mishima, mistrz Turnieju odwiedził najgorsze z możliwych miejsc na mapie Nowego Jorku. Postanowiłam być bezwzględna, nie tyle by utrzymać 'panowanie’, a po to, by ktoś kogo podziwiam najbardziej na świecie choć na ułamek sekundy pomyślał o mnie „ta młoda jest niezła”.

Japończyk przywitał się z każdym z osobna i zapytał o cel wizyty – po co chcą skrzyżować rękawice z innymi. Jedna z moich rywalek siedemnastoletnia Dee’na (której nigdy nie lubiłam i która za każdym razem odpadała w pierwszym pojedynku) odparła, że ma w nosie to, czy będzie poturbowana. Usłyszała od kogoś, że ma przyjechać przedstawiciel słynnego turnieju, a ona dawno nie dodała nowego zdjęcia na bloga. Ujęła to mniej więcej tak, że nie przepuści okazji, by cytuję „cyknąć sobie fotę z fejmem”.
Ręce dosłownie mi opadły i choć bardzo chciałam zachować powagę roześmiałam się w głos, ledwie łapiąc oddech zakomunikowałam dziewczynie, że chętnie oduczę ją tak płytkiego myślenia i połamię wszystko, co tylko się da.
– Skoro z ciebie taka mądrala, to pewnie myślisz, że wygrasz. Jak ci na imię? – zapytał mnie Mishima.
– Oriana, biorę w tym udział, bo chcę być coraz lepsza. Od czterech lat jestem liderką, więc głupotą byłoby się tu dziś nie stawić – odparłam takim tonem, jak by bicie ludzi do nieprzytomności było dla mnie chlebem powszednim – siłownia to bezsensowne wydawanie kasy, a mając do dyspozycji choć odrobinę wolnego miejsca i dobrych chęci można się wiele nauczyć. Dziś zobaczę jak wiele.

Po krótkich rozmowach Kaz oparł się o swój pojazd i zakomunikował, że osoba, która zwycięży wygra vipowską wejściówkę na Szósty Turniej i będzie miała możliwość potrenować z zawodnikami oraz zobaczyć kulisy jednego z największych sportowych wydarzeń na świecie. On i jego rodzina pokładają nadzieję w młodym pokoleniu, które jak sądzą kiedyś podbije świat walk. A z tego co przekazali im rozsiani po całych Stanach pracownicy Force nasze miasto jest siedliskiem jednych z najlepiej wyszkolonych ludzi. O mały włos serce nie wyskoczyło mi z piersi. Zobaczyć wszystko na własne oczy? Przecież chyba nic lepszego nie mogło mnie w życiu spotkać! Idol, tak fantastyczna nagroda? Przecież przy odrobinie szczęścia to mógł być najpiękniejszy dzień w życiu!

Wszystko zapowiadało się świetnie już od samego początku, bo jako pierwszą przeciwniczkę wylosowałam z wielkiego słoja z imionami średnio rozgarniętą łowczynię fotografii Dee’ne. Idealnie! Pewnym krokiem wyszłam na pole walki. Przeciwniczka już tam czekała, a reszta znajomych stanęła przy samym ogrodzeniu dając jak najwięcej swobody nam i bijącej się w tym samym czasie drugiej parze.
Przez głowę przemknęła mi myśl, by zniszczyć dziewczynę szybko i w miarę bezboleśnie, ale widząc, że ona była kompletnym beztalenciem i nie znała podstaw absolutnie żadnej techniki postanowiłam troszkę się nią zabawić. Bez fałszywej skromności: obojętne co bym zrobiła, to wygraną miałam w kieszeni i to z palcem w nosie.
Na wstępie zaserwowałam jej kilka kopnięć ze stania na rękach, momentalnie się zatoczyła. Choć doskonale wiedziała czego mogła się spodziewać, to daję głowę, że nie poświęciła choćby minuty na opracowanie jakiejkolwiek strategii. Tak jak już mówiłam, zawsze odpadała w pierwszej rundzie i szczerze dziwiłam się, że stawiała się na kolejnych potyczkach.
Już po pierwszych sekundach dyszała jak po przebiegnięciu maratonu, ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Miałam w tym czasie możliwość zaprezentowania salt, czy kilku podstawowych ciosów karate, uwielbiałam mieszać capoeirę i styl Mishimów. Siedemnastolatka próbowała atakować, ale nie miała ze mną żadnych szans, uchylałam się i bezlitośnie wykorzystywałam brak trzymanej gardy na kolejne kopnięcia. Bawiłam się Dee’ną jak dachowiec upolowaną i na wpół martwą myszą. Ukradkiem spojrzałam na gościa specjalnego; z zainteresowaniem obserwował przebieg pojedynków.
Swoją pierwszą walkę zakończyłam jednym z popisowych numerów nikogo innego jak Kazuyi – rzutem 'ofiarą’ o ziemię z jednoczesnym złamaniem ręki.

Zeszłam z placu boju kręcąc biodrami i patrząc na przeciwniczkę, której łzy bólu cisnęły się do oczu. Takie zwycięstwo nie było może szczególnym powodem do dumy, ale krokiem do Japonii już tak. Rzuciłam pogardliwie „nie mazgaj się” i zadowolona z siebie usiadłam opierając się o blaszany płot.

Druga bójka jeszcze nie dobiegła końca, więc miałam chwilę, by napić się wody i odpocząć. To, że nie doznałam teraz żadnych obrażeń nie miało zbytniego znaczenia. Chcąc popisać się przed Japończykiem nieco się napociłam i szybka regeneracja była wręcz wskazana. Byłam tak pochłonięta uspokajaniem przyspieszonego oddechu i pobieżnym ustalaniem strategii na kolejne starcia (cała reszta znacznie różniła się umiejętnościami od tamtej dziewczyny), że nie zauważyłam, iż stanął przy mnie przyszły dziedzic Zaibatsu.
– Niezła jesteś – zaczął bez zbędnych wstępów.
– Większość facetów mi to mówi – uśmiechnęłam się, by nie zauważył, że odrobinę mnie krępował – a jak mi poszło?
– Nie tak najgorzej – mruknął patrząc przed siebie jakby mnie ignorując.
– No wie…sz – nie wiedziałam, czy zwracać się do niego po imieniu, czy 'na pan’ – zaprzepaszczenie takiej szansy jaką jest możliwość wyjazdu w miejsce, które znam tylko z telewizji byłoby chyba największym błędem jaki mogłabym popełnić.
– Sądząc po tym co widziałem, to masz całkiem spore szanse. Gołym okiem było widać, że twoja rywalka straciła kontakt z rzeczywistością już po pierwszym uderzeniu. Zamiast momentalnie wszystko zakończyć godnie zabawiłaś publikę. Zwróciłem na to uwagę, bo u nas widownia jest nie mniej ważna niż sami wojownicy – mówił jak wykładowca Akademii Walki.
– Dzięki – wybąkałam cicho, bo nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.
– Ciekawe połączenie stylów. Karate zwykle mieszane jest z judo, bądź aikido – wyrzucał z siebie słowa wciąż z uwagą wpatrując się w miniaturowy ring, który zdążył już opustoszeć.
– Miło słyszeć takie coś od osoby, która w kwestii japońskich sztuk walk nie ma sobie równych – zaśmiałam się – nie żebym się podlizywała, czy coś.
– Jestem przecież tylko zwykłym facetem. Zapewne jest masa lepszych ode mnie. Nie robię w tej kwestii nic oszałamiającego, urodziłem się po prostu w rodzinie z takimi, a nie innymi tradycjami. Ot, cała filozofia – spojrzał na mnie na ułamek sekundy i błysnął słynnym czerwonym okiem. Przeszedł mnie dreszcz.

Rozmowa mimo oficjalnego tonu była przyjemna i zredukowała mój stres. W końcu tego dnia walczyłam nie tylko o prestiż na nowojorskich ulicach, stawka była wyższa niż kiedykolwiek.

Dźwięk gwizdka obwieszczającego następne starcia przebił się bez trudu przez panujący gwar. Zrzuciłam z siebie bluzę, by nie ograniczała mi ruchów. Wylosował mnie dwudziestoletni Mike z sąsiedniej ulicy, z którym darłam koty odkąd tylko wprowadziłam się do kawalerki.
Rywal wkroczył na ring z zaciętą miną i nienawiścią w oczach. Od razu było widać, że nie będzie mowy o czysto sportowej rywalizacji. Chciał nie tylko wygrać, ale też pokazać mi gdzie moje miejsce. Ubiegłoroczna porażka najwidoczniej nadszarpnęła jego wybujałe ego. Nim rozpoczęliśmy walkę splunął mi prosto pod nogi. Nie chcąc zniżać się do jego poziomu jedynie roztarłam butem jego marną próbę sprowokowania mnie. Kolejny gwizd – czas zaczynać.
Z gracją unikałam jego ataków, choć musiałam szczerze przyznać, że do tej edycji miniturnieju był dobrze przygotowany. Nie miałam czasu na obmyślanie strategii, gdyż cały czas zacięcie atakował. Nie pozostawałam mu rzecz jasna dłużna, jednak niewiele miało to wspólnego z cieszącym oko pojedynkiem, ot po prostu okładaliśmy się jak dwójka chuliganów, których na Brooklynie było na pęczki. Zrezygnowałam z używania samej capoeiry, byłam zmuszona do ponownego połączenia stylów; Mike był silniejszy niż mi się z początku wydawało i sam taniec nie wystarczał. Podstawy, które znałam nawet nie były w minimalnym stopniu porównywalne do tego, co na światowych ringach wyczyniał nasz gość, ale cóż… po prostu chciałam się przed nim popisać. Policzalne z łatwością na palcach jednej ręki kombinacje ciosów miały raczej pokazać, że 'coś tam czaję’, a nie zadawać ból. Ku mojej uciesze jednak (przy tak wyrównanych poziomach) szło mi dobrze, żeby nie powiedzieć, że świetnie.
Było ok, jednak w pewnym momencie, prócz adrenaliny poczułam przeraźliwy, wręcz rozdzierający ból. Jak mi się wydawało całą bójkę miałam pod kontrolą, więc taki obrót sprawy nieco mnie zdezorientował. Doskonale wiedziałam, że nawet najsilniejsze uderzenie nie mogło wywołać czegoś aż tak bolesnego. Dopiero zakrwawiony but i cwaniacki uśmieszek przeciwnika wyjaśniły w czym rzecz. Mimo surowego zakazu używania broni drasnął mnie nożem. Trzymał go w rękawie długiej dresowej bluzy i gdy nadarzyła się ku temu okazja przeciągnął nim po mojej lewej stopie. Adidasy z pobliskiego marketu do wytrzymałych nie należały i nie były dla ostrza przeszkodą. Zaklęłam z bólu nasilającego się przy nawet najmniejszym ruchu, co rywal skwitował histerycznym śmiechem.
Złamał regulamin i w chwili użycia niebezpiecznego narzędzia mógł pożegnać się z kolejnymi etapami rozgrywek. Po wszystkim. Japonia przybliżyła się o kolejny krok. Nie byłam zbyt zadowolona z takiego zwycięstwa, bo chciałam pokazać wszystkie swoje atuty, ale cóż. Liczyłam, że wykażę się za kilka chwil i Mishima będzie miał okazję podziwiać pełen wachlarz moich umiejętności, jak to było w przypadku nieszczęsnej Dee’ny.
Z trudem zeszłam z pola walki, stopa bolała przeraźliwie, a Mike wciąż śmiał się i patrzył na mnie tak, jak by to co zrobił było największym osiągnięciem w jego życiu. Miałam ochotę zmieszać go z błotem, ale w tym momencie miałam na głowie większe zmartwienia, niż mięśniak, który nie znał pojęcia uczciwość. Musiałam jak najszybciej opatrzyć ranę i zebrać siły na następne starcia. Po dwóch sukcesach wcale nie miałam zapewnionego wyjazdu do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Przycupnęłam w kąciku i zajęłam się kontuzją. W te kilka, a może kilkanaście sekund szmaciany but całkowicie nasiąkł krwią i nie nadawał się do niczego. Po zdjęciu skarpety okazało się, że rana była o wiele poważniejsza, niż mi się wydawało. Wydzielająca się od samej rozmowy z Kazem adrenalina najpewniej złagodziła ból, bo przy rozcięciu żyły, które ujrzałam nawet nie mogłabym przejść tych trzech metrów o własnych siłach. Cóż miałam zrobić? Licząc na szybką (chyba cudowną!) poprawę wylałam na nogę będącą w pogotowiu buteleczkę spirytusu (nie szczędząc przy tym masy słów powszechnie uważanych za wulgarne) i owinęłam stopę bandażem (który to również znajdował się w naszej miniaturowej apteczce). Na nic więcej nie mogłam sobie pozwolić; wzywanie karetki, czy zażywanie leków było wśród nas nie tyle zabronione, co uważane za przejaw tchórzostwa.

Nagle mimowolnie po policzkach popłynęły mi łzy. Mając za sobą dwie wygrane walki poczułam, że jestem słaba i najzwyczajniej w świecie nie dam rady. Pierwszy raz w życiu poczułam się bezsilna. Ostrze dość mocno mnie zraniło, mimo mojej szybkiej reakcji krwawienie nie ustawało.

Tak bardzo chciałam zobaczyć 'naturalne środowisko’ mojego idola; zwiedzić Świątynię Pułapkę, w której miał odbyć się Turniej, poznać ludzi, których dotychczas znałam jedynie z tv. Kochałam Żelazną Pięść od zawsze i to właśnie ona była powodem nieporozumień między mną, a rodzicami. Najbardziej szanowani prawnicy w Nowym Jorku nie mogli zrozumieć, co tak fascynuje mnie w bijatykach i na wszelkie sposoby próbowali zainteresować mnie golfem, krykietem i tego typu zajęciami, które wydawały mi się zwyczajną stratą czasu. Na pieniądze na podróż do Japonii nie mogłam od nich liczyć, tak więc jedyną szansą na zobaczenie wszystkiego na własne oczy było dzisiejsze zwycięstwo.

Siedziałam obok Mishimy i płakałam jak dziecko, które właśnie powoli wkraczało w dorosłość i dostrzegło, że życie nie jest tak różowe, jak mu się do tej pory wydawało.
– Co jest Oriana? – zagadnął szczerze mnie zaskakując
– Miło, że zapamiętałeś moje imię – zebrałam wszystkie siły, by się uśmiechnąć i nie dać po sobie poznać w jak parszywym nastroju byłam – nic, nic.. jest ok.
– Przestań pieprzyć – warknął – widzę, że kłamiesz.
– Chciałam dziś wypaść jak najlepiej. Kolejny raz zgarnąć ten chrzaniony tytuł – nie wiedziałam, czy bardziej mówię do niego, czy do siebie samej – żebyś ocenił moją technikę, dał wskazówki, cokolwiek – nawet nie patrzyłam w jego stronę.
– Daj spokój! Widziałem cię na arenie i wiem, że twoja pewność siebie była w pełni uzasadniona. Przez turniej przewinęło się wielu wariatów, ale dziś pierwszy raz zobaczyłem, by ktoś łączył ze sobą dwa tak odmienne style – jego wypowiedź na kilka sekund jakby zatrzymała ból – Mike zagrał nie fair. A dobrze wiesz, że u nas mimo tego, jak to wszystko wygląda bezwzględnie szanujemy reguły. Szacunek do przeciwnika, to podstawa – nie odrywał wzroku od tylko sobie znanego punktu.

Znów gwizd. Znów moja kolej. Próbując dojść na ring upadłam jak długa. Nie dałam rady wykonać nawet kilku kroków. Zostałam pokonana przez pojęcie jak dotąd mi obce; przez przeraźliwy ból byłam zmuszona poddać walkę. W jednej sekundzie prysły wszystkie plany. Ja- Ori Lazlo, kilkukrotna zwyciężczyni małych 'ulicznych mistrzostw’ nie byłam w stanie wziąć udziału nawet w półfinale.
Przeklinając nóż, który wszystko mi odebrał podałam dłoń i pogratulowałam mojemu rywalowi. Osiemnastoletni okularnik Rusty o mały włos nie oszalał z radości. Wcale mu się nie dziwiłam – bez żadnych obrażeń odebrał szansę faworytce.

Skacząc jak nie przymierzając tresowany królik wróciłam na swoje miejsce. Prócz plastikowej skrzynki po limonkowym napoju leżała tam miotła, którą pierwsi przybyli ogarnęli teren. Przy pomocy prowizorycznej 'kuli’ wsparłam się na zdrowej nodze i na tyle powoli, na ile pozwalała mi pokiereszowana kończyna odeszłam z miejsca, na które postanowiłam nie wracać dopóki nie dojdę do siebie. Nie miałam siły na to, by oglądać, jak komuś innemu spełniają się moje marzenia, jak to nie mnie Kazuya gratuluje wygranej. Uciekłam jak tchórz. Świetny popis przed idolem, nie ma co.

Kuśtykałam powolutku, co chwila oglądając się za siebie i połykając słone łzy, które niczym wodospad zalały mi twarz.
Będąc kilkadziesiąt metrów od placyku usłyszałam charakterystyczny dla motocykli warkot, miałam to szczerze powiedziawszy tam, gdzie plecy kończyły swą szlachetną nazwę. Stan, w którym obecnie się znajdowałam balansował między depresją stulecia, a nienawiścią do całego wszechświata. Niczym w kiepskich komediach zahaczyłam kijem o betonową płytkę i zaliczyłam przysłowiową glebę. „Kula” wyślizgnęła mi z ręki, więc z niemałym trudem zaczęłam się jak najszybciej podnosić, kiepski nastrój to jedno, ale na wpadanie pod koła wcale nie miałam ochoty.

Przeraźliwy pisk. W momencie całe życie przeleciało mi przed oczami. Nic się nie stało. Kierowca w ostatniej chwili gwałtownie zatrzymał pojazd. Zsiadł z maszyny i podszedł do mnie. Patrząc na ręce i nogi, które były rozłożone w cztery strony świata uświadomiłam sobie, jak żałośnie musiałam wyglądać.
– Co się stało? Nie słyszałaś, że jadę? Dlaczego do cholery nie usunęłaś się z drogi – motocyklistą, który omal mnie nie zabił okazał się Kazuya, ostatnia osoba, której bym się spodziewała – czemu uciekłaś?
– Miej mnie za idiotkę, ale jak już pytasz, to odpowiem – rozmowa ze spadkobiercą Zaibatsu przebiegała chyba w najmniej sprzyjających warunkach, jakie mogłam sobie wyobrazić – chciałam jakoś przed tobą wypaść. Od szczeniaka zachwycam się Żelazną, najpierw podziwiałam twojego ojca, a kiedy pojawiłeś się ty, to momentalnie pokochałam karate. Starałam się dziś jak mogłam, ale ten skur…- w ostanim momencie powstrzymałam się od przekleństwa – ale ten gnój zmarnował moją jedyną szansę. Zawsze tutaj wygrywałam, rozumiesz? Zawsze! Dziś nawaliłam!
– Force… znaczy ochroniarze Mishimów są rozsiani po całym świecie. To dzięki nim tu trafiłem – podał mi rękę bym mogła wstać – oni powiedzieli, że na Brooklynie jest ekipa, która daje radę. Napomknęli też o tobie. I dlatego przyjechałem; nagrywali was od jakiegoś czasu. Wiem o was więcej niż ci się zdaje.
– To dlaczego nie zostałeś? I nie zobaczyłeś kto wygrał?
– Szef oddziału mówił o czarnowłosej dziewiętnastolatce, która łączy dwie odmienne sztuki walki. Po bójce z Deeną wiedziałem, że chodzi o ciebie – uśmiechnął się – reszta, to banda szczeniaków, którym zależy tylko na obijaniu mord innym. Ty masz pojęcie o tym co robisz przy okazji godnie zabawiając publikę. Dlatego po ciebie wyjechałem – zmierzył mnie wzrokiem – dobra, koniec gadania. Jedziemy do szpitala.
– Po co? Spoko, zagoi się – nie za bardzo docierało do mnie to, co właśnie się działo. Kazuya posadził mnie na miejscu dla pasażera, po czym sam wskoczył na czarne Kawasaki.
– Chwyć mnie w pasie. Jeśli się boisz, to zamknij oczy- odparł nie udzielając odpowiedzi na moje pytanie.
Zrobiłam jak kazał. Wtuliłam się w niego najmocniej jak potrafiłam. Odpalił silnik i ruszyliśmy. Przymknęłam powieki; nie, nie bałam się, ale nie chciałam, by cokolwiek odwracało uwagę od tego, co się działo. W tym momencie liczyło się tylko to, że jechałam z Mishimą. Mishimą, którego od lat uwielbiałam i który zainteresował się taką amatorką, jak ja.

Nim się obejrzałam podróż dobiegła końca – znajdowaliśmy się kilka ulic dalej tuż przed budynkiem szpitala im. Matki Teresy. Kazuya zaparkował jednoślad po czym ściągnął mnie z niego i podał swe ramię, bym się na nim wsparła. W ślimaczym tempie dotarliśmy do budynku. Jedyne, co zapamiętałam, to wejście do Izby Przyjęć, potem ból ponownie ze mną wygrał. Zemdlałam teatralnie osuwając się na płytki.

Pages: 1 2